Wywiad przeprowadziła siostra Halina Pierożak, Misjonarka Chrystusa Króla dla Polonii Zagranicznej
„Wielokrotnie słyszałem, że do Polski nie ma co wracać, bo tam rządzą Rosjanie.”
Nazywam się Józef Piechocki, urodziłem się w 1929 roku, pochodzę z Poznańskiego, a dokładnie z miejscowości Smuszewo blisko Wągrowca oraz Wapna, gdzie kiedyś była duża kopalnia soli. W Smuszewie mieszkaliśmy w domu pod strzechą. Byliśmy biedni, mieliśmy jedną krowę i świnię, dostaliśmy to z majątku. W pobliżu był dom, w którym zorganizowano sklep i od czasu do czasu poproszony przez mamę chodziłem tam na zakupy. W naszej miejscowości początkowo nie było wody. Chodziłem do majątku po wodę, brałem dwa wiadra i niosłem wodę do domu, jakieś dziesięć minut drogi. Kiedy mama chciała wodę na herbatę, to też zawsze szedłem po nią do majątku. Nie mieliśmy elektryczności, używaliśmy naftę, która była łatwo dostępna. Jedynie podczas wojny jej brakowało. Kiedy Niemcy zajęli nasze tereny, wprowadzali elektryczność. W majątku było inaczej, tam była elektryfikacja, konie cały dzień pracowały, wprowadzały w ruch mechanizm, który wytwarzał prąd i w ten sposób naładowywał baterie…
W pobliżu naszej miejscowości było jezioro, chodziliśmy tam łowić ryby. Pamiętam, że topiłem się dwa razy, zostałem uratowany przez brata. Był też duży staw, który zimą zamarzał, lód był wycinany, chowano go, jak to w Polsce, zakopywano i przez cały rok był używany. Wpadłem też do tej zimnej wody w stawie, ale na szczęście było więcej osób i zostałem wyciągnięty.
Mama zajmowała się domem. Ojciec pracował w majątku, a bracia chodzili do szkoły. Miałem jedna siostrę i dwóch braci. Ja byłem najmłodszy. Tak jak moje rodzeństwo, chodziłem do szkoły, ale nie byłem dobry w nauce. We wczesnych latach nauki, gdzie były klasy dla młodszych dzieci, miałem blisko do szkoły. Kiedy byłem już starszy, uczyłem się w Wapnie, nie było komunikacji, więc chodziłem pieszo.
Mój ojciec był stróżem w majątku, miał groźnego psa, który pilnował wejścia do obory. Gdyby ktoś tam chciał wejść, pies mógłby go pogryźć. Majątek dziedzica był bardzo duży. Wokół znajdowało się sześć domów, a ich mieszkańcy pracowali w majątku. Do sezonowej pracy przyjeżdżali też mężczyźni z południa Polski, z okolic Rabki i innych stron. Pamiętam jak z chłopakami chodziliśmy do bloku, w którym ci mężczyźni mieszkali. Nie był on wysoki, miał szerokie kominy, my ukryliśmy się za tymi kominami i gdy szło Hitlerjugend, rzucaliśmy w nich kamieniami. Ktoś to zauważył, doniósł na mnie i z tego powodu wywieziono mnie do Niemiec. Miałem wtedy piętnaście lat. Nigdy już nie wróciłem do Polski na stałe.
W 1939 roku wybuchła wojna. Dla mnie był to zwykły dzień, słyszałem tylko, że wojna wybuchła. Przestaliśmy chodzić do szkoły. Po krótkim czasie w naszej miejscowości pojawiło się Hitlerjugend. Wznowiono naukę w szkołach, ale w języku niemieckim. Do takiej szkoły chodziłem krótko, nie chciałem kontynuować nauki.
Jak to się stało, że został Pan wywieziony do Niemiec?
Jak już wspomniałem, ktoś doniósł, że kamieniami rzucam w Hitlerjugend, choć nie tylko ja tak się zachowywałem, inni też. Pojawiła się policja i przekazała mamie: „Pani syn ma pojechać do Poznania.” Miałem wtedy piętnaście lat. Mama zrobiła mi kanapki na drogę, pojechałem do Poznania i stamtąd już nie wróciłem. W Poznaniu poszedłem pod wskazany adres, zostałem zapisany, po czym skierowano mnie na stację kolejową do wagonów bydlęcych i jechaliśmy prosto do Niemiec. W wagonie było dużo ludzi, siedzieliśmy na deskach. Na drogę dostaliśmy bochenek chleba i z tym wyżywieniem jechaliśmy, łamiąc go po kawałku. Nie miałem możliwości, by zawiadomić rodzinę, że będę wywieziony. Po jakimś czasie tato został poinformowany, że zostałem zabrany do Niemiec.
Po dotarciu do III Rzeszy najpierw przez około trzy miesiące byliśmy w obozie przejściowym
w Hanowerze. Ludzi przydzielano w różne miejsca. Nadszedł dzień, kiedy zarządca majątku wysłał jednego z pracowników po mnie, by mnie przywieźć. Zabrano mnie i jeszcze jedną kobietę do niemieckiego majątku, w którym znajdował się duży dom, mieszkało nas sześciu w jednym pokoju, a z drugiej strony budynku mieszkały kobiety, w większości byli to Polacy. Niestety, nie pamiętam nazwy tej miejscowości.
Co Pan tam robił?
Wszystko! Oranie, bronowanie, młócenie, noszenie worków ze zbożem, były bardzo ciężkie jak dla mnie, przecież wtedy byłem młodym chłopcem, ale trzeba było nosić, bo inaczej dostawało się lanie. Był duży spichlerz, czasem trzeba było w spichlerzu przesypywać łopatami zboże z jednego miejsca na drugie, by nie zgniło. Przy tej pracy spędzaliśmy nieraz cały dzień.
Otrzymywaliśmy 2 bochenki chleba na tydzień oraz kostkę margaryny. Masła nie było. Człowiek był głodny i młody, więc taki bochenek chleba można było zjeść w jeden dzień. Na obiad przeważnie gotowano grochówkę, ale bez mięsa i bez tłuszczu. Poza tym nie było innego jedzenia, trzeba było głodować. Mieliśmy blaszane miski. Nieraz udało się ukraść coś do zjedzenia, ale trzeba było bardzo uważać, bo gdyby ktoś zauważył, zaraz by rozstrzelano taką osobę.
Czy tak się zdarzyło, że rzeczywiście za kradzież jedzenia kogoś rozstrzelano?
Tam, gdzie ja pracowałem, nie, ale w sąsiednich miejscowościach tak się zdarzyło, słyszałem o tym. Pewnego razu napisałem list do mojego ojca. Podzieliłem się z nim, że jestem bity i źle traktowany przez Niemców. Mój ojciec bardzo dobrze mówił i pisał po niemiecku, po polsku nie umiał pisać. Tato walczył w I wojnie światowej po stronie niemieckiej, gdyż mieszkał na terenie zaboru pruskiego. Zarówno tatę jak i starszego brata namawiano, by wstąpili do armii niemieckiej, ale obaj odmówili. Gdy ojciec przeczytał korespondencję ode mnie, napisał list do Niemców, w następstwie której przyszedł do mnie jeden ze zwierzchników niemieckich i zapytał, czy czuję się tu źle traktowany, czy mam tu źle, że zażalenia piszę..?! Byłem młody, nie wiedziałem, że taki będzie przepływ informacji… Byliśmy bici batem lub laską, w gospodarstwie był wyznaczony jeden człowiek, pamiętam był kulawy, przychodził i bił nas.
Z jakiego powodu Was bił?
Przykładowo za to, że trzeba było nosić literę „P” – jako Polak. Ja nigdy nie nosiłem, on zapytał mnie, dlaczego nie noszę? Odpowiedziałem, że nie mam agrafki i nie mam czym przypiąć! Dał mi agrafkę, a ja nie przypiąłem litery i za to dostałem lanie. Były też inne sytuacje, w których byłem bity.
Od czternastego roku życia paliłem papierosy. Tam nie były dostępne. W polu pracowaliśmy wołami. Czasem, kiedy wracaliśmy z pracy, siadaliśmy na nie i widzieliśmy, że w stodole wisi tabaka. Zdarzało się, że w nocy chodziliśmy kraść. Następnego dnia kontrolowano, kto to zrobił. Mieliśmy sienniki wypychane słomą. Tabakę wkładaliśmy w siennik do tyłu, a Niemcy tam nie sprawdzali, myśleli, że to słoma. Gdyby znaleźli tabakę, rozstrzelano by nas natychmiast. Któregoś razu widzieliśmy w stodole obok jednego z domów,suszącą się na sznurkach tabakę koloru jakby żółtego. Drzwi od stodoły były otwarte, weszliśmy tam. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, gdyż w odległości około pół kilometra znajdował się tysięczny oddział wojska. My nie wiedzieliśmy tego, gdyby nas złapano to byłby koniec!
Pracował Pan jeszcze w innych miejscach?
Z majątku, w którym pracowałem bezpośrednio po przyjeździe do Niemiec, zostałem przeniesiony na odległość około jednego kilometra do gospodarza, do którego należało małe gospodarstwo, było mi tam lepiej. Pracowała w nim też pewna kobieta, Polka lub Ukrainka, już dziś nie pamiętam. Zajmowała się ona domem gospodarza, sprzątała i gotowała. Pamiętam, nieraz po kryjomu przynosiła mi talerz zupy. Zupa była lepsza niż ta, którą dostawaliśmy w majątku, naprawdę miałem tu lepiej niż w miejscu poprzednim. W nowym gospodarstwie pracowali też Niemcy, którzy byli przeciwnikami Hitlera. Rozmawialiśmy o wojnie. Powiedziałem im: „Wojny nie wygracie!” Oni na to odpowiedzieli: „My wiemy, że wojny nie wygramy!”
Któregoś dnia wybrałem się znów do majątku w odwiedziny do kolegów. Idąc drogą, zauważyłem dojrzałe, czerwone pomidory, wszedłem do ogrodu i ukradłem ich kilka. Zauważył mnie pewien Niemiec, zaczął krzyczeć na mnie i poszczuł mnie psem. Nie udało mu się dogonić mnie, był starszy, nie miał wystarczających sił. Następnego dnia przyszedł do Niemca, u którego pracowałem i doniósł, że ukradłem pomidory. Mój gospodarz był dobrym człowiekiem i mnie popierał, obronił mnie wówczas. Powiedział, że ja cały czas byłem w gospodarstwie, pracowałem i że on ma na to świadków. Ja przyznałem mu się: „Ukradłem jeden czy dwa pomidory, bo chciało mi się jeść!” Gospodarz powiedział: „Niech to będzie pierwszy i ostatni raz, daruję ci, ale na przyszłość nie będę cię bronił!”
Po około roku znów poszedłem do majątku, gdzie wcześniej pracowałem. Mojego gospodarza, który mnie obronił, wówczas już nie było, bo zabrano go do wojska ,pomimo że był w lekkim stopniu inwalidą. Niemcy w tym czasie mieli tak duże zapotrzebowanie, że brali prawie wszystkich, nawet chłopców, którzy ukończyli piętnaście lat. Kiedy gospodarz wyruszał na wojnę, powiedziałem do niego: „Możesz już nie wrócić…”, na co odpowiedział: „Nie wiem…”
Zostałem znów przeniesiony do majątku, w którym pracowałem wcześniej. Koniec wojny był już bliski. W oborze znajdowało się około 20 krów, nadzorcą był Szwajcar. Rozmawialiśmy i powiedział mi: „Ja cię nie wydam, jeśli chcesz możesz przyjść bardzo wcześnie rano do obory i wypić sobie mleka, ale żeby nikt cię nie widział, bo za to już nie odpowiadam! Dekiel będzie przewrócony na odwrót, tam znajduje się mleko najlepszej klasy.” Korzystałem z tej możliwości, wcześnie rano, kiedy nikt nie widział, wchodziłem do obory i piłem mleko. Wcześniej musiałem się obejrzeć dookoła, czy na pewno nikt mnie nie widzi. Potem zakładałem dekiel i uciekałem. To mleko mnie „trzymało”. Następnie brałem woły z obory i szedłem do pracy. Czasem pracowaliśmy w spichlerzu, gdzie robiliśmy sieczkę dla krów. Raz wzięliśmy trochę pszenicy i zrobiliśmy mąkę, skorzystaliśmy z kamieni od żarna. Zastanawialiśmy się, jak tę mąkę wynieść ze sobą poza bramę gospodarstwa… Mąkę chowaliśmy za podszewkę marynarki. Nie zmieściło się jej dużo, ale braliśmy tyle, ile się dało, około pół kilograma. W domu dodawałem do niej wody i piekłem placek na piecu. Kombinowaliśmy rozmaicie, żeby przeżyć. Nie mieliśmy żadnych dni wolnych ani świąt.
Pod koniec wojny Niemcy byli podzieleni, były strefy rosyjska, amerykańska, angielska i francuska. Teren, gdzie mieszkaliśmy, mieli przejąć Rosjanie, więc trzeba było uciekać, gdyż z terytorium wyzwolonego przez Rosjan wracalibyśmy do Polski. Pewnego razu ktoś powiedział: „Będziecie wolni, bo przyjedzie po was Wojsko Polskie z Dywizji Pancernej generała Maczka.” I tak się stało, zaraz kiedy zakończyła się wojna, przyjechali po nas i wywieźli nas na stronę angielską.
Czytaj całość...Więcej ważnych i ciekawych artykułów na stronie opoka.org.pl →
Podziel się tym materiałem z innymi: