Strona główna
opoka.org.pl
2022-07-06 10:14
Biuro Duszpasterstwa Emigracji Polskiej

„Przekażcie młodym pokoleniom przeżycia dzieci z sierocińców Afryki…”

Pani Aniela Lasek z domu Mikurenda urodziła się w Nowogródku. Jako dziecko została wywieziona do Kazachstanu, po długiej tułaczej podróży przez Pahlevi Teheran, Achwaz, Karaczi i Bombaj dotarła do Afryki, gdzie przebywała przez sześć lat. W 1948 roku wraz z innymi Polakami przybyła do Wielkiej Brytanii. Podjęła pracę i założyła rodzinę. W 1968 roku wraz z mężem i dziećmi wyjechała do Kanady, gdzie mieszka do dziś.

Aniela Mikurenda wśród koleżanek (druga z lewej strony).

Wywiad przeprowadziła siostra Halina Pierożak, Misjonarka Chrystusa Króla dla Polonii Zagranicznej 

Nazywam się Aniela Lasek, urodziłam się w 1930 roku w Nowogródku. W dzieciństwie nazywałam się Mikurenda. Moimi rodzicami byli Jakub Mikurenda i Longina z domu Ogonowska. Rodzice pobrali się po powrocie z Rosji po I wojnie światowej. Mieszkaliśmy na Kresach blisko Nowogródka w Dworcu, w miasteczku, gdzie tato był komendantem posterunku policji i tam dostał służbowe mieszkanie. Niewiele pamiętam z najmłodszych lat dzieciństwa. Najbardziej utkwiło mi w pamięci przeżycie śmierci mamy. Kiedy miałam sześć lat, mama zachorowała i tato odwiózł ją do szpitala w Wilnie, skąd już do nas nie wróciła. 12 maja 1936 roku, w pierwszą rocznicę śmierci Józefa Piłsudzkiego, moja mama zmarła. Miała wówczas 29 lat. Została pochowana na Rossie w Wilnie. Tato został z trojgiem dzieci. Miałam starszego brata Alfreda młodszą siostrę Teresę. Przed rozpoczęciem II wojny światowej, tato ożenił się powtórne.

17 września 1939 roku dostał wezwanie, by wstawić się w Wilnie i spotkaliśmy się z nim ponownie dopiero w 1948 roku.

Mieliśmy nową matkę, macochę, z którą zostaliśmy do czasu, kiedy tato dostał rozkaz wstawienia się w Wilnie. Wybuch wojny był tragicznym momentem dla nas wszystkich. W zimie urodziło się dziecko z drugiego małżeństwa ojca, więc było nas już czworo. Zostaliśmy wyrzuceni z domu przez Rosjan, ale przyjęła nas rodzina macochy w Zdzięciole, pobliskim miasteczku w okolicach Baranowicz. W przeciągu około czterech miesięcy zostaliśmy wywiezieni do Kazachstanu.

Jak zapamiętała Pani dzień wywózki i pobyt w Rosji?

13 kwietnia 1940 roku, o godzinie 4 nad ranem, wyrywali nas ze snu żołnierze rosyjscy. Nad łóżkiem stanął ogromny żołnierz w wielkiej czapie na głowie, z dużym karabinem, na którym zatkany był wielki bagnet. Żołnierz krzyczał  i wyrywał nas z łóżek, a my, ze strachu, siusialiśmy w jego obecności. W ciągu 30 minut zostaliśmy załadowani na wozy czekające przed domem. Macocha stała  z niemowlęciem na ręku, a my sami musieliśmy się ubrać. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka i co możemy ze sobą zabrać. Płakaliśmy bez przerwy. Żołnierze krzyczeli: „skorej uchodi”. Zawieźli nas do pociągu. To, w jakich warunkach odbywała się podróż, opisane zostało w wielu książkach i raportach. Dotarliśmy do Kazachstanu i zostaliśmy osiedleni w kołchozie Suchinowka, Obwód Noworosyjski. Przymusowa praca obejmowała wszystkich, nie wyłączając nas, małych dzieci. Macocha sprzątała szkoły. Brat Alfred, mający wówczas 12 lat, sadził drzewka, a ja, mająca 10 lat, na pałąku nosiłam wodę z rzeki do podlewania sadzonek. Siedmioletnia siostra Teresa sortowała nasiona (siemieszki) bawełny. Ten okres również nie trwał długo. Macocha zdecydowała się oddać nas do rosyjskiego sierocińca (Died domu) w Aktiubińsku na Uralu. Kolejny raz, jako dzieci, nie nadążaliśmy, aby przyswoić sobie te wydarzenia oraz przeżycia emocjonalne. Mieliśmy ciągły lęk, co dalej będzie. Nie wiedzieliśmy co gorsze: nieustanny głód, choroby, czy też kolejny postój. W sierocińcu zostaliśmy rozdzieleni. Moja siostra Teresa zachorowała i musiała zostać w szpitalu. Brat Alfred, najstarszy z nas, został przeniesiony do innego sierocińca. Mając 10 lat, zostałam sama, bez ojczyzny, bez domu, bez rodziny, wśród obcych, bez mowy ojczystej, w nędzy i głodzie, z przeżyciami od czasu, kiedy tatuś ożenił się po raz drugi. Brak ojca bardzo zaważył w moim życiu i dziecięcej duszy. Wiedziałam, że tato bardzo nas kochał, a my jego. Nie wiedziałam, czy jeszcze kiedyś zobaczę tatusia, co się z nim dzieje, czy żyje i gdzie jest.

Początki w sierocińcu były znośne. Zaczęłam chodzić do szkoły, ale to znów trwało krótko. Zima z przełomu 1941/42 rojku była okropna. Doskwierał nam brak opału i straszny głód, było bardzo ciężko. Na polu zbieraliśmy zamarznięte głąby z kapusty (kaczany), którymi się posilaliśmy. W pobliżu sierocińca były tory kolejowe i pociągi przewoziły makuch dla bydła. Napadaliśmy na pociągi i wykradaliśmy makuch, aby się nim żywić. Nie było opału, a ponieważ zimno bardzo nam dokuczało, paliliśmy więc wszystko, co dawało odrobinę ciepła, nie wyłączając krzeseł czy też węgla, który zabieraliśmy z pociągu, gdy nadarzyła się okazja by go zdobyć. Walonki (buty), które dostałam ktoś ukradł, więc nogi owijałam papierem i szmatami, a na nie zakładałam dziurawe kalosze.

Kiedy i w jaki sposób zakończyła Pani pobyt w rosyjskim sierocińcu? Jak wówczas potoczyły się dalsze losy?

Jak wspomniałam, nasza mama została pochowana na wileńskiej Rossie. Dusza jej w niebie, wraz z Matką Bożą z Ostrej bramy, czuwała nad nami jak drapieżny lew, by nas uchronić i ocalić. Nadszedł 1942 rok. Spotkałam się z bratem Alfredem, który przyjechał, aby mnie odwiedzić. Od niego dowiedziałam się, że siostrę Teresę ze szpitala odesłano do macochy w kołchozie. Po Amnestii zaczęły się tworzyć placówki Czerwonego Krzyża, szukano polskich dzieci w sierocińcach rosyjskich. Ponieważ byłam dzieckiem przebywającym w obcym środowisku, nie wiedziałam o tym. Znaleźli się jednak dobrzy ludzie, którzy interesowali się każdym Polakiem, który przebywał za granicą i na ile mogli, udzielali pomocy.

I tak, nieznani ludzie poinformowali mnie, bym poszła do Aktiubińska, gdzie otrzymam pomoc z polskiej placówki. Uciekłam z sierocińca i choć mówiłam już więcej po rosyjsku, dotarłam do tej placówki. Opowiedziałam tam o moim losie  i mojego rodzeństwa. W taki oto sposób zostałam odnaleziona przez Polski Czerwony Krzyż. Powiedziano mi, że będę odtąd w polskim sierocińcu, ale ja wyjaśniłam, że mam siostrę. Ludzie z Czerwonego Krzyża powiedzieli, że nie są w stanie zorganizować mi pomocy, ale zaproponowali, bym na własną rękę pojechała i zabrała siostrę z kołchozu. Miałam wówczas jedenaście lat. Dostałam trochę pieniędzy w formie zapomogi i różowy koc, który ciągle pamiętam oraz trochę ryżu. Kołchoz, w którym przebywała siostra, oddalony był o ponad 100 kilometrów. Wyruszyłam w tę drogę, a dobrzy ludzie pomogli mi w tej nieznanej wędrówce. Po przybyciu do kołchozu powiedziałam, że chcę zabrać moją siostrę, Teresę, a Czerwony Krzyż pomoże nam dostać się do polskiego sierocińca w Janci-Julu. Macocha, do której siostra została odesłana po powrocie ze szpitala, wyraziła zgodę na wyjazd Teresy. Znów, na własną rękę, pełne nadziei, wracałyśmy z siostrą do Aktiubińska, do polskiej placówki pod Uralem. Zatrzymywałyśmy samochody i prosiłyśmy by nas zabrano. Pamiętam, że podczas podróży siedziałyśmy na różowym kocu, który otrzymałam. Po dotarciu do celu, zgłosiłyśmy się do Czerwonego Krzyża. Tam zostałyśmy zaopatrzone w skromną żywność i pociągiem wysłano nas do Taszkientu. Podróż trwała cztery dni. Polskie władze zostały powiadomione o naszym przyjeździe. Zmęczone chorobą i podróżą, dotarłyśmy do celu. Po przyjęciu nas do obozu w brudnych i obdartych łachmanach. Po raz pierwszy miałyśmy możliwość skorzystania  z łaźni parowej. Obcięto nam włosy i dostałyśmy tylko sarafanowe sukienki. Ubrania, w których przyjechałyśmy z Rosji, zostały spalone. Spałyśmy pod dachem, na matach i na piasku. Byłyśmy bardzo szczęśliwe, mając poczucie bezpieczeństwa wśród swoich. Wszędzie rozbrzmiewał język polski i odczułyśmy braterską przyjaźń. Wreszcie miałyśmy godne warunki egzystencji  i odzyskałyśmy poczucie godności. Mimo, że obozowe warunki były prymitywne, nie przerażały nas, byłyśmy do nich przyzwyczajone i zahartowane. Ważne było to, że mamy pełną opiekę pod polskim sztandarem. Przy jednostce wojska polskiego w miejscowości Jangi-Jul powstawał polski sierociniec, do którego zostałyśmy przyjęte. Wojsko polskie, to bardzo się o nas troszczyło, zawsze stawiało sierociniec na pierwszym miejscu. Organizowane były szkoły polskie.  O tatusiu i bracie nie miałyśmy żadnych wiadomości i z siostrą bardzo to przeżywałyśmy.

Kolejna wędrówka, tym razem przez Morze Kaspijskie, do Pahlevi Teheranu, Achwazu, Karaczi i Bombaju, a następnie do Afryki Tanganiki (Obecnie Tanzania). Był to jeden z większych obozów polskich. Tu zabezpieczono nas przed zawieruchą wojenną. Pierwsze nasze lekcje w afrykańskiej szkole odbywały się pod gołym niebem, nie mieliśmy ławek, tylko tabliczki i kredę. Każdy z nas miał osobisty stołeczek, na którym siedział. Kiedy wracaliśmy ze szkoły, zabieraliśmy go ze sobą. Początkowo mieszkaliśmy w okrągłych afrykańskich domkach, pokrytych liśćmi bananowymi. Później dla sierocińca wybudowano większe pomieszczenia. Byliśmy rozlokowani po 12 osób na sali i pośrodku było miejsce dla wychowawczyni. Do sierocińca należało 500 dzieci polskich. Warunki bytowe były prymitywne, ale dające możliwość pełnej egzystencji i wychowania. Klimat był ciężki dla wszystkich, ale zahartowaliśmy się. Po naszych przejściach

w Rosji, szybko „dorośliśmy”, musieliśmy sobie radzić. To był nasz przysłowiowy raj na ziemi. Żyliśmy nadzieją, że Polska będzie kiedyś wolna. Dzięki naszym opiekunom i wychowawcom, wszyscy wyrośliśmy na wartościowych obywateli krajów, które obraliśmy za drugą ojczyznę, bo do własnej nie mieliśmy możliwości powrotu. Patriotyzm i miłość do Polski, do naszych tradycji i kultury, były z nami w codziennych zajęciach w Afryce, a miłość i wiara w Boga krzepiła naszego ducha. Te przeżycia złączyły nas w jedną wielką rodzinę Dzieci Obozów Afrykańskich i zachęciły nas do organizowania co kilka lat spotkań i zjazdów braci afrykańskiej. Osobiście, mam wielkie uznanie i szacunek dla wszystkich przełożonych i wychowawców. Wszystko to, co wartościowego zdobyłam w życiu, im zawdzięczam. Osobom z Czerwonego Krzyża jestem wdzięczna za wielkie zaangażowanie w niesienie nam pomocy, a żołnierzom polskim, za to, że dzielili się swoją skromną porcją z nami. Nasza kierowniczka sierocińca w Afryce, pani Eugenia Grosicka, była jak matka znająca wszystkie troski dzieci. Dla mnie i mojej siostry była matką, opiekunką, od której zaznałyśmy wiele ciepła i troski. Kiedy odeszła moja mama, miałam sześć lat, ale mocno wierzę, że przez całe życie czuwała nad nami. Tatuś dostał się do wojska i odnalazł brata Alfreda. Brat został przyjęty do szkoły Junaków. Cała nasza rodzina wydostała się z nieludzkiej ziemi rosyjskiej.

Czytaj całość...

Więcej ważnych i ciekawych artykułów na stronie opoka.org.pl →


Podziel się tym materiałem z innymi:


 

Polecamy
2021-06-15 09:02:04
miniaturka

Papież do FAO: gospodarkę trzeba ukierunkować na człowieka, nie na zysk

W przesłaniu skierowanym do min. Michała Kurtyki, który przewodniczy obradom konferencji FAO, Papież zauważył, że paradoksalnie najbardziej z powodu braku żywności cierpią ci, którzy ją produkują. Powodem są koncepcje gospodarcze skupione na bezwzględnym dążeniu do maksymalizacji zysku
2021-06-15 09:38:31
miniaturka

Zagraniczne media: Polska broni tożsamości narodowej, rodziny i życia

Niezaprzeczalne, chrześcijańskie korzenie Europy, poszanowanie suwerenności narodów tworzących Unię Europejską, wolności oraz prawa do życia i rozwoju zdrowej rodziny, wymagają obrońców i orędowników. Polska robi to wszystko, a Polacy bronią kraju przed brukselskimi biurokratami.
2021-06-15 09:50:00
miniaturka

Watykan: papież przyjmie prezydenta USA

Dziś Ojciec Święty przyjmie na audiencji prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Joe Bidena – podaje agencja CNA. Z programu spotkania wykreślono jednak udział prezydenta we Mszy Świętej z papieżem Franciszkiem. Informacji nie potwierdza jednak szef watykańskiej dyplomacji
2021-06-15 10:24:31
miniaturka

Oświadczenie adwokata ks. M. Króla dot. reportażu pt. 'KRÓLestwo w Orchard Lake."

Według oświadczenia wydanego przez Mateusza Chlebowskiego w sprawie filmu dotyczącego ks. M. Króla, reportaż nie jest oparty na faktach, ale na pomówieniach, prezentując jedynie punkt widzenia kilku osób skonfliktowanych z władzami seminarium w Orchard Lake
2021-06-15 10:30:11
miniaturka

Müller: liczba osób zaszczepionych zbyt mała, musimy się obawiać czwartej fali

Musimy się obawiać czwartej fali koronawirusa, bo liczba osób zaszczepionych jest na tym etapie niesatysfakcjonująca, choć oczywiście większa, niż deklarowaliśmy, że będzie - powiedział we wtorek rzecznik rządu Piotr Müller.
2021-06-15 11:38:37
miniaturka

Prawo.pl: odszkodowania za odczyny poszczepienne coraz bliżej

Ministerstwo Zdrowia kończy prace nad ostateczną wersją projektu tzw. ustawy o funduszu kompensacyjnym. Przewidziano w niej, że osoby, u których wystąpią niepożądane odczyny poszczepienne, nie zapłacą podatku od otrzymanych odszkodowań - donosi portal Prawo.pl.