Wywiad przeprowadziła siostra Halina Pierożak, Misjonarka Chrystusa Króla dla Polonii Zagranicznej
Urodziłam się w 1958 roku w Radomyślu Wielkim, pięknym miasteczku, obecnie znajdującym się w województwie podkarpackim. Prawa miejskie zostały mu nadane przez Stefana Batorego w XVI wieku na sejmie w Warszawie. Mieszkała tu społeczność żydowska i katolicka.
W 1873 roku o parafianach z Radomyśla tak napisał ks. Stanisław Augustyniak: „Daleko i szeroko szukać trzeba miasteczka, które by pod względem handlowym było tak rozwinięte jak Radomyśl. Handel w Radomyślu ogranicza się na samą trzodę, czyli jak nazywają na „towar”. W Radomyślu dwie klasy mieszkańców istnieją: arystokracya i klasa rzemieślnicza. Do arystokracyi należą kupcy, i ci prawie nigdy swego syna nie żenią z córką rzemieślnika, ni też córki nie wydają za rzemieślnika, tylko związki małżeńskie zawierają po największej części między sobą, rzadko nawet pojmują żony z obcego miejsca, gdyż takowe małżeństwa jak sami twierdzą, nie udają się.”
Mimo że pochodzę z Radomyśla, moja przyszłość potoczyła się zupełnie inaczej niż opisuje ksiądz Augustyniak. Mój przyszły mąż nie pochodził z Radomyśla Wielkiego ani nawet okolic, ale „z obcego miejsca”, z innego kraju.
II wojna światowa i zagłada Żydów zmieniła oblicze miasta, które zostało bardzo zniszczone. Czasy powojenne i ciągła odbudowa Radomyśla nadały mu obecny kształt. Do tej przeszłości w Radomyślu Wielkim nawiązuje cmentarz żydowski i postawiony tam obelisk upamiętniający tragedię z 1942 roku. Pięknym zabytkiem jest kościół parafialny pw. Przemienienia Pańskiego z XVIII wieku oraz figura Matki Boskiej z Lourdes z XIX wieku.
Moja mama pracowała jako urzędniczka w Urzędzie Pocztowym w Radomyślu Wielkim, a tato dojeżdżał do oddalonego o 17 km Mielca, w którym znajdowały się największe zakłady lotnicze w Polsce – WSK Mielec. Produkowano tam samoloty na licencji radzieckiej. Mieszkałam wraz z rodzicami i młodszym bratem w dużym, drewnianym, przedwojennym domu rodzinnym mojego taty. Dom miał wielkie podwórze, a obok piękną łąkę. Idealne miejsce do zabawy po powrocie z przedszkola, a później ze szkoły. Zabawy odbywały się z dziećmi, które mieszkały w sąsiednich domach na tej samej ulicy.
Jakie są Pani wspomnienia z czasów szkolnych?
W 1965 roku rozpoczęłam naukę w 8-letniej szkole podstawowej w nowo wybudowanym budynku. W ówczesnych czasach była to szkoła marzeń, której celem było wyrównanie szans młodzieży miejskiej i wiejskiej. Szkoła dysponowała pracowniami przedmiotowymi, pracowało w niej 30 nauczycieli, prowadzone były zajęcie pozalekcyjne. Często wyjeżdżaliśmy na klasowe wycieczki krajoznawcze. Poznawaliśmy nasz kraj, jego historię, a zarazem była to dla nas wielka rozrywka. Lekcje religii prowadzone były przez księdza w „punkcie” katechetycznym, w pomieszczeniach parafialnych. Wszyscy uczniowie z mojej klasy uczęszczali na religię. Spora część naszego życia toczyła się wówczas wokół Kościoła. W każdą niedzielę po śniadaniu, odświętnie ubrani, szliśmy całą rodziną na Mszę Świętą. W zabytkowym kościele w Radomyślu zostałam ochrzczona, przyjęłam I Komunię Świętą i sakrament bierzmowania. Moi rodzice nie należeli do partii komunistycznej i nie byli represjonowani za udział w życiu kościelnym, przynajmniej ja jako dziecko, nie zauważyłam tego.
W Radomyślu Wielkim nie było żadnej szkoły średniej. Moi rodzice na kilka lat przed ukończeniem przeze mnie szkoły podstawowej zapisali się do spółdzielni mieszkaniowej w Mielcu, wpłacając odpowiedni wkład finansowy. W roku 1973 otrzymaliśmy przydział na mieszkanie w bloku M-4, tzn. na cztery osoby. Mieszkanie miało 50 m kwadratowych i mały balkon. Tak jak pisał w wierszu Stanisław Barańczak „Każdy z nas ma schronienie w betonie, oprócz tego po jednym balkonie." Moje pierwsze wrażenie związane z nowym miejscem to, że jest bardzo małe w porównaniu z naszym „starym” domem. Znajdowało się na dobrym osiedlu, obok stadionu Stali Mielec, basenów, sklepów i szkół. W latach 1973-1977 uczęszczałam do II Liceum Ogólnokształcącego im. Mikołaja Kopernika, do klasy o profilu biologiczno-chemicznym. Szkoła była olbrzymia, ilość uczniów przekraczała 800, poziom nauczania był bardzo wysoki. Bardzo dużo czasu poświęcałam nauce.
W PRL-u drugim najważniejszym świętem państwowym obok Święta Odrodzenia Polski (22 lipca), było Święto Pracy 1 Maja. Przyznaję, że mile wspominam pochody pierwszomajowe, pomimo, że obecność na nich była przymusowa. Dla nas – licealistów, był to dzień radosny, wręcz rozrywka od szarej codzienności.
Po pochodzie udawaliśmy się na stadion, oglądaliśmy program artystyczny, jedliśmy lody i inne słodycze. Tego „widowiskowego” dnia nie utożsamialiśmy z polityką.
Wyjechała Pani na studia do Rumunii. Jak do tego doszło i dlaczego akurat do tego kraju?
W roku 1977, na dwa miesiące przed maturą, dyrektor mojego liceum zaproponował mi udział w egzaminach na Politechnice Wrocławskiej, w celu wyjazdu na studia zagraniczne w Rumunii, na kierunku petrochemii. Byłam przekonana, że nie zdam egzaminów, a wyjazd do Wrocławia potraktowałam jako wycieczkę. Egzaminy zdałam jednak pomyślnie i jeszcze przed maturą zostałam studentką Politechniki Wrocławskiej. Zostałam wytypowana przez Dział Współpracy Międzynarodowej na studia zagraniczne. Planowałam studia medyczne w Polsce. Wyjazd na studia zagraniczne nie był moim świadomym wyborem. Próbowałam zrezygnować, ale nie udało mi się przekonać dyrektora mojej szkoły. Tłumaczył mi, że wyjazd to wielki zaszczyt i że co roku tylko siedem osób z Polski ma możliwość studiowania za granicą w tej dziedzinie. Czekałam na zdanie matury z innych przedmiotów, a indeks na studia miałam już „w kieszeni”. Wówczas byłam mało asertywna, wydawało mi się, że nie mam innego wyjścia i zgodziłam się na to. Był to mój pierwszy wyjazd zagraniczny. W Polsce wyjeżdżaliśmy wiele razy na wczasy, nad Morze Bałtyckie czy do Zakopanego, ale wyjazdy zagraniczne wówczas nie były tak łatwo dostępne jak obecnie.
Otrzymałam paszport służbowy i we wrześniu 1977 roku wsiadłam do pociągu, gdzie spotkałam jeszcze sześciu studentów z różnych zakątków Polski. Jechaliśmy do Bukaresztu przez ZSRR. Podróż trwała bardzo długo, około dwóch dni. W Medyce, na granicy Polski i ZSRR, pociąg musiał zmienić koła. ZSRR posiadały tory o szerszym rozstawie szyn. W Polsce ten rozstaw był mniejszy (standardowy). Na granicy radziecko-rumuńskiej miała miejsce następna zmiana kół. Dużo czasu trwały również kontrole graniczne. To była bardzo wyczerpująca podróż, tak oceniam z perspektywy czasu, a ja pokonywałam ją trzy, cztery razy w roku przez okres sześciu lat. Wtedy nie zastanawiałam się nad tym. Moje motto brzmiało: „Dla chcącego nie ma nic trudnego!”
By móc studiować za granicą, konieczna jest znajomość języka obcego. Jak w praktyce wyglądało Pani przygotowanie językowe do studiowania w Rumunii?Po załatwieniu wszelkich formalności w Ambasadzie Polskiej w Bukareszcie, związanych z pobieraniem stypendium, wyruszyliśmy w dalszą drogę do Timisoary, w zachodniej części kraju. Jest to jedno z najpiękniejszych miast w Rumunii. Ma wspaniałą architekturę i niepowtarzalny klimat. Często porównywane jest z Wiedniem. Na tamtejszym uniwersytecie uczyliśmy się języka rumuńskiego, który należy do grupy języków romańskich.
Dość dobrze władałam językiem francuskim i bardzo pomogło mi to w nauce języka rumuńskiego. Zajęcia były naprawdę intensywne, codziennie spędzaliśmy na uniwersytecie około 5 godzin, a drugie tyle przy książkach w akademiku. Był to tzw. rok przygotowawczy, po którym mówiliśmy po rumuńsku tak swobodnie jak po polsku.
Funkcjonowanie społeczeństwa rumuńskiego było wówczas podobne do naszego w Polsce?Rządy w Rumunii sprawował wtedy dyktator Nicolae Ceausescu, który został obalony dopiero w roku 1989. Ceausescu zapożyczał się od państw zachodnich, nie zdając sobie sprawy, że pożyczki udzielano mu na niekorzystnych warunkach. Dzięki takiej polityce, w okresie mojego pobytu w Rumunii, stopa życiowa Rumunów była dużo lepsza od stopy życiowej Polaków w tym czasie. Upadek gospodarczy kraju nastąpił już po moim ukończeniu studiów, czyli po roku 1983. W Rumunii panował kult prezydenta. Podobizny Ceausescu spoglądały na nas zewsząd. Całe państwo było inwigilowane gęstą siecią podsłuchów. Spędziłam 6 lat w tym kraju, ale nigdy nie gościłam w domu żadnej koleżanki Rumunki. Wynikało to z powszechnego strachu przed służbami bezpieczeństwa (Securitate).
Studia zagraniczne stwarzały wówczas szerszą możliwość nawiązania kontaktów z osobami z innych krajów. Jak to wyglądało w praktyce?
Ze studentami Rumunami łatwo nam było nawiązać kontakt, łączyła nas wspólna wschodnioeuropejska mentalność. Rumuni są bardzo dumni ze swojego pochodzenia (waleczni Dakowie). W Timisoarze poznałam studentów z wielu krajów. Zaprzyjaźniłam się z koleżanką z Bułgarii, z Jugosławii, kolegą z ZSRR. Sergiej związał się uczuciowo ze studentką z Niemiec (RFN) i niestety po kilku miesiącach został odwołany ze studiów. Został zmuszony do powrotu do Moskwy. Było również wielu Arabów i Greków, którzy w przeciwieństwie do nas, płacili za studia. W styczniu 1978 roku, władając już dobrze językiem rumuńskim, poznałam mojego przyszłego męża Janisa, Greka pochodzącego z wyspy Corfu. We wrześniu 1978 roku razem rozpoczęliśmy studia na Uniwersytecie w Ploiesti, mieście, położonym w południowej Rumunii i oddalonym o 56 km od Bukaresztu. W pobliżu Ploiesti znajduje się największa w kraju rafineria ropy naftowej. Bardzo często odwiedzaliśmy Bukareszt (miasto radości). Centrum miasta zachwyca XIX-wieczną architekturą.
Jak „odnalazła się” Pani jako studentka na zagranicznej uczelni?Pierwszy rok na uczelni w Ploiesti był dla mnie bardzo trudny. Na wykładach, nie wszystkie specjalistyczne słowa były dla mnie zrozumiałe. Uczyłam się bardzo intensywnie, pomagając jednocześnie Janisowi, który miał braki wiedzy jeszcze z liceum. Uczelnia w Ploiesti do dzisiaj jest na wysokiej pozycji w światowym rankingu w dziedzinie petrochemii, a w czasach komunistycznych studia były bardzo rygorystyczne. Przeżyłam wiele chwil słabości, zwątpienia, załamania, tęsknoty za rodziną i domem. Ogarniał mnie smutek i poczucie bezradności. Nie było komputerów ani telefonów komórkowych, były to czasy listów i telegrafów. Trudnym dla mnie okresem w trakcie studiów był stan wojenny, wprowadzony w Polsce 13 grudnia 1981 roku. Zamknięte zostały granice ojczyzny. Do dzisiaj nie wiem, jak udało mi się wjechać do kraju na Boże Narodzenie w 1981 roku. Domyślam się, że to dzięki temu, że posiadałam paszport służbowy.
W lecie 1978 roku Janis po raz pierwszy odwiedził Polskę. Pod koniec II roku studiów postanowiliśmy z Janisem zawrzeć związek małżeński. Obowiązkowym ślubem był ślub cywilny, który zawarliśmy 19 kwietnia 1980 roku w rumuńskim Urzędzie Stanu Cywilnego. Dokument zawarcia ślubu przetłumaczyliśmy i sformalizowaliśmy – każdy w swoim kraju.
Ślub kościelny zawarliście w Polsce?Staraliśmy się o pozwolenie na zawarcie małżeństwa w kościele, w Polsce. Prosiliśmy o zgodę na małżeństwo mieszane, tzn. każdy z małżonków pozostaje przy swojej religii i sposobie jej wyznawania. Niestety, nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi. Uzyskaliśmy potrzebne pozwolenie od katolickiego biskupa rumuńskiego. Wówczas w Rumunii łatwiej było uzyskać takie pozwolenie, ponieważ częściej dochodziło do zawarcie małżeństw mieszanych. Dominującym wyznaniem w Rumunii jest prawosławie, ale około 5% ludności to katolicy. Po przetłumaczeniu dokumentów zawarliśmy związek małżeński w kościele w Polsce.
Kiedy po raz pierwszy udało się Pani pojechać do Grecji i jakie wrażenia wywarł ten kraj na Pani?
W sierpniu 1980 roku po raz pierwszy odwiedziłam Ateny. Pamiętam, że bilet lotniczy kosztował tyle, ile moja mama zarabiała przez cały rok. Wtedy Ateny mnie zachwyciły. Dzisiaj to miasto kontrastów. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Akropolu i innych antycznych zabytków. Nie mogłam oderwać oczu od wystaw sklepowych. W Polsce mieliśmy problemy z kupieniem w zasadzie wszystkiego, a w Atenach półki uginały się od towarów. To wszystko wydawało mi się niezwykłe.
Jeszcze w trakcie trwania studiów urodziłam nasze pierwsze dziecko, córkę Klaudię, której wychowaniem zajęli się moi rodzice w Polsce. W czerwcu 1983 roku ukończyliśmy studia, oboje uzyskaliśmy tytuł magistra inżyniera i próbowaliśmy poradzić sobie z trudną dla nas rzeczywistością. Janis musiał odbyć służbę wojskową, a ja nie chciałam mieszkać w Atenach sama z dzieckiem, bez męża. Rozstaliśmy się na 2 lata, w tym czasie Janis odwiedził Polskę dwa razy, a mnie udało się raz pojechać do Grecji. W Polsce mieszkałam z rodzicami, którzy bardzo mi pomagali, pamiętam jak cały dzień i całą noc stali w kolejce, żeby kupić pralkę automatyczną. Rano przywieźli do sklepu tylko 5 pralek z ZSRR. Udało się, mogłam prać pieluchy dziecka w pralce automatycznej, ogromne szczęście – dziś niepojęte dla młodszego pokolenia.
Czytaj całość...Więcej ważnych i ciekawych artykułów na stronie opoka.org.pl →
Podziel się tym materiałem z innymi: