Dzięki generałowi Borucie Spiechowiczowi, wraz z bratem i mamą opuściła Uzbekistan, dotarła do Pahlevi w Persji, następnie do Teheranu, i Palestyny, gdzie ukończyła Wojskową Szkołę Junaczek. W 1947 roku przyjechała do Anglii. Obecnie mieszka w Penrhos.
Wywiad przeprowadziła siostra Halina Pierożak, Misjonarka Chrystusa Króla dla Polonii Zagranicznej
Tato tak mocno mnie przytulił do siebie i powiedział: „Ty teraz jesteś dużą dziewczynką, pamiętaj, opiekuj się mamą i Jurkiem.”
Urodziłam się w 1928 roku. Mój ojciec, pochodził z Płocka, był urzędnikiem pocztowym. Ponieważ pracował dla Ministerstwa Poczty i Telegrafów, był przenoszony za każdym razem, kiedy otrzymywał awans zawodowy. Na początku pracował w małych miejscowościach, później w większych. 1 września 1939 roku miał zacząć pracę na posadzie w ministerstwie w Warszawie, ale oczywiście nic z tego, bo już był w wojsku, zaczęła się wojna.
Pamiętam, jak przez mgłę dzień w 1931 roku, kiedy urodził się mój brat, był prawie
4 lata ode mnie młodszy. Mieszkaliśmy w małej miejscowości Święciany, koło Wilna, leżała ona bardzo blisko miasta, prawie na jego przedmieściach. Mój brat Jurek urodził się w Wilnie i nasze życie toczyło się w Wilnie, ale trwało to bardzo krótko, gdyż ojciec otrzymał awans. Został naczelnikiem poczty i telegrafów na cały powiat Słonim, na nowogródczyźnie, obecnie na Białorusi. Pamiętam, najważniejszą rzecz, moje szkolne lata. W Słonimie był zakon sióstr niepokalanek, piękny biały kościół, może nie był piękny, ale dla mnie, w mojej pamięci, on nadal jest piękny. Blisko kościoła był klasztor oraz szkoła i bursa, gdzie mieszkały dziewczęta. My mieszkaliśmy na poczcie, mieliśmy przepiękne mieszkanie, na piętrze. Cała górna część tego budynku była zajęta przez nas. Pamiętam, mama mówiła: „To jest jeszcze carski budynek.” Ja wtedy nie rozumiałam co znaczy: „carski budynek”, widocznie zbudowany „za cara”. Wydaje mi się, że miasto było małe. Pamiętam Niepokalanki, były w białych habitach, miały jedną siostrę ubierającą się na czarno, to była ta, która wychodziła na miasto i wszystko załatwiała. Byłam w szkole Niepokalanek i przygotowana przez nie, przyjęłam pierwszą Komunię Świętą.
Następnie Ojciec został przeniesiony do Brześcia nad Bugiem, żeby być odpowiedzialnym za sprawy związane z pocztą i telegrafem w całym województwie. Jak już wspominałam, z każdym awansem był przenoszony w nowe miejsce. My przyjechaliśmy do Brześcia w 1935 roku i byliśmy tam do końca, czyli do dnia wywózki na Sybir. Mama urodziła się niedaleko litewskiej granicy, tej sprzed 1939 roku, gdzie jej rodzina miała majątek. Z zawodu była nauczycielką, ale kiedy ja się urodziłam przestała pracować i zajmowała się wychowaniem mnie, a potem brata. W domu mieliśmy kucharkę, sprzątaczkę, ale też niańkę do brata, bo Jurek urodził się chory i potrzebował większej opieki.
W Brześciu zaczęłam uczęszczać do szkoły państwowej. Tato w sierpniu 1939 roku dostał powołanie do wojska, żeby przygotowywał poczty polowe, bo w tym kierunku był wykształcony.
Czy już wtedy wyjechał?
Tak.
Jak zapamiętała Pani ten dzień?
Ojciec gdy się żegnał… Najpierw wyjaśnię, że mój brat był bardzo chorowity. Choroba Jurka nazywała się skaza wysiękowa. Musiał być bandażowany, wszystko zasychało, trzeba było moczyć bandaże, to była jedna wielka rana…On z tego wyszedł, ale jako mały chłopak dostał bardzo silnej astmy i chorował prawie całe życie, ale był bardzo dzielny. Mama zawsze zajmowała się Jurkiem, w zimie nawet zostawała z nim dłużej w łóżku i mój tato żartował: „No Ineczko, my ludzie pracy.., chodź, jedziemy …” Tato jechał do pracy a mnie podwoził do szkoły. Gdy ojciec się z nami żegnał, kiedy szedł do wojska niby po to, żeby dać szkice obrazujące jak poczta polowa ma wyglądać… Pamiętam, to było w przedpokoju… tak mocno mnie przytulił do siebie i powiedział: „Ty teraz jesteś dużą dziewczynką, pamiętaj, opiekuj się mamą i Jurkiem.” Dlaczego tak powiedział? Dlaczego ja to pamiętam – nie wiem. Niestety, później tak w życiu było, że się opiekowałam i mamą i moim bratem, bo mama była bardzo ciężko chora w Rosji…
Tato poszedł do wojska, zostaliście z mamą. Proszę powiedzieć, jak Pani pamięta dzień wybuchu wojny? Czy o tym dowiedzieliście się z gazet, czy wcześniej mówiło się na ten temat?
O, mówiło się bardzo dużo na ten temat. Była wielka propaganda i dużo rozmów. Niedaleko Brześcia, z tej strony gdzie my mieszkaliśmy, wybudowano nową Podchorążówkę Artylerii Przeciwlotniczej. To była podobno pierwsza tego typu Podchorążówka. Czy Niemcy o tym wiedzieli? No, Niemcy o wszystkim wiedzieli, to nie ma dwóch zdań, oni mieli fantastycznych szpiegów… Już pierwszego dnia były bombardowania. Tak, że o wojnie wiedzieliśmy od razu.
I cały czas byliście w swoim mieszkaniu, czy ktoś Was wysiedlił?
Nikt nas nie wysiedlił. Wysiedlili nas dopiero jak przyjechali nasi „kochani sąsiedzi” i zabrali nas na Sybir w 1941 roku w czerwcu. Innych wywozili w lutym i w kwietniu, a nas w czerwcu. Uczęszczałam do szkoły, bo oczywiście kazali nam chodzić do szkół. Kiedy Bolszewicy rozgościli się w Brześciu, na nowo była prowadzona edukacja. Nauczycielami byli Polacy i Rosjanie. Polaków na początku było dużo, ale w krótkim czasie znikali. „Dziś” dany nauczyciel Polak uczył nas, a „juto” już nie. Potem nauczanie przejmowali Rosjanie. Pozrywali ze ścian wszystkie krzyże i godło Polski, wyrzucali, palili…Nam mówili, że najważniejsza jest Rosja, komunizm i Konsomoł i żeby należeć do partii młodzieży…
W Brześciu wybuchła epidemia tyfusu i w szkole zaczęto nas szczepić przeciw tej chorobie. Uczniowie różne to przechodzili. Ja miałam gorączkę i leżałam w łóżku. Miałam wówczas 13 lat. Nie było już służby, a co więcej, w mieszkaniu mieliśmy lokatorów, rosyjskich oficerów. Nazwisko jednego z nich pamiętam do dziś: Karalow. On był jednym z porządnych ludzi. Bo przecież są ludzie porządni wszędzie, na całym świecie…
Czyli musieliście udostępnić część mieszkania Rosjanom?
Powiedzieli nam, że mamy za duże mieszkanie i zdecydowali, gdzie będą mieszkać oni, a gdzie my.
Ktoś Was wcześniej poinformował, że będzie wywózka?
Ja leżałam chora po szczepionce na tyfus, czy cholerę, miałam gorączkę. Mama mi powiedziała: „Dasz sobie radę, leż, a ja pójdę do kościoła.” Do kościoła, było od nas daleko i kiedy mama była na wieczornym nabożeństwie, podszedł do niej kościelny i powiedział, że proboszcz chce ją widzieć po nabożeństwie na plebanii. Mama zdziwiona, poszła do proboszcza, a on powiedział: „Proszę pani, dziś w nocy znów będzie wywózka… Pani jest na liście…”
Czyli ksiądz dostał taką listę z nazwiskami kto będzie wywieziony?
Lista ta została udostępniona przez ludzi działających w podziemiu. Otrzymawszy tę wiadomość, ksiądz ostrzegł mamę: „Panią mogę u siebie schować, ale dzieci nie.” A mama odpowiedziała: „Ja za żadne skarby nie oddzielę się od dzieci! Gdzie dzieci tam i ja, gdzie ja tam i dzieci! Bardzo dziękuję, ale idę do dzieci!”
Jak w Pani domu wyglądało przygotowanie do wywózki?
O godzinie 1 – 2 w nocy usłyszeliśmy walenie kolbami w drzwi. Wszedł oficer z rewolwerem w ręku a pozostali z karabinami, tak jakby tu, za drzwiami była cała nieprzyjacielska armia. Najpierw powiedzieli, że robią rewizję. Pokazali jakieś papiery i zapytali dlaczego ja leżę w łóżku. Mama wytłumaczyła, że jestem chora i mam gorączkę. A oni kazali mi wstać, uważali, że jeśli leżę w łóżku to coś w nim kryję…Cały czas mówili tylko o broni. Gdzież broń w naszym domu!!! W każdym bądź razie z mego życiowego doświadczenia, przekonałam się, że na całym świecie jak długi i szeroki, czy to są biali ludzie, czy czarni, czy „w kropki czy w kratkę”, są bardzo dobrzy ludzie i źli… Zależy od człowieka… I ten właśnie oficer musiał mieć w sobie coś bardzo dobrego, bo powiedział do mamy: „Niestety, ale wy wyjeżdżacie, pojedziecie stąd do Rosji. Musisz zabierać z sobą wszystko!” Wiadomo było, że pojedziemy na Syberię. On zapytał, czy może iść na strych i czy mama ma tam sznury. Przed wojną w domach w Polsce były duże strychy i masa sznurów, tak suszono bieliznę, nie było żadnych suszarek… Mama była pewna.., powiedziała: „On chyba nas udusi i lepiej żebyśmy sobie życie odebrali sami!”. W domu mieliśmy różne cenne rzeczy. Muszę się cofnąć ze wspomnieniami. Za młodości moja mama była w carskiej Rosji. Maturę zdawała w Tbilisi na Kaukazie. Ona i jej straszy brat, który był sędzią, uciekli przed komunizmem. Mama pięknie mówiła po rosyjsku, językiem literackim. I Rosjanie, którzy przyszli nas zabrać mówili do mamy: „Mów, mów jeszcze, bo ty mówisz językiem Puszkina.” Po rewolucji Rosjanie wprowadzili masę paskudnych, złych słów. Mama pomyślała, że rosyjski oficer, przy pomocy sznurów nas udusi i zabierze cenne rzeczy, które zauważył w domu. A on przychodzi i mówi: „Bierz wszystko co możesz! Poduszki, powłoczki, bo tam gdzie jedziesz nie ma nic..!” Nie mieliśmy przygotowanych worków, on wziął powłoczkę i powiedział do mamy: „Trzymaj!” I tam schował srebro. W kredensie były srebrne sztućce. Rosjanin powiedział do mamy: „Bierz to, bo może z tego będziesz jeszcze żyła!” I taka była prawda, rzeczywiście żyliśmy dzięki srebrnej zastawie. W Rosji sprzedawałam na targu tylko łyżkę i nóż, widelców już nie było im potrzeba. Ktoś mi poradził: „Broń Boże nie sprzedawaj jako komplet, tylko pojedynczo!” Bo daliby mało pieniędzy, a gdy sprzedawałam pojedynczo, otrzymywałam więcej pieniędzy.
Tej nocy pojechaliście na stację?
Tak, Rosjanie nas zabrali, tam stały towarowe pociągi, te bydlęce. I zwozili zewsząd ludzi, z całego Brześcia nad Bugiem i z okolicznych miejscowości. My byliśmy przed wyjazdem dzień i noc w wagonach, aż ruszyliśmy w nieznane…
Jak Pani pamięta tę podróż?
W trakcie podróży w naszym wagonie umarł człowiek i nie mogliśmy się dostukać, żeby go zabrali. Dziura w podłodze… chyba zwierzę by nie przeżyło tego, co człowiek może przeżyć… To było skandaliczne! Kiedy staliśmy i czekaliśmy na bocznych torach na wyjazd (to była towarowa stacja na jakiś peryferiach, nigdy wcześniej na niej nie byłam). Co pewien czas wołano mamy nazwisko i podawano jej paczki, zawiniątka, ludzie przekazywali makaron, ryż, masło, miód. Mama była bardzo zdumiona i wdzięczna za te paczki. Wydaje mi się, że mama później nawet ratowała dzieci miodem. Mama nie zdawała sobie sprawy ilu było dobrych ludzi, że nam to dawali. Innym też pomagali i przynosili podobną pomoc. To nie były podarunki dawane na nazwiska i tylko w jednym przypadku mama wiedziała od kogo dostała pomoc. Dary te bardzo nam pomogły, w drodze mogliśmy przeżyć i jeszcze na Syberii mieliśmy. Wagony były zapieczętowane, otwierano je tylko wtedy, kiedy „wrzucano” nam zupę, bo dosłownie ją wrzucano. Zupa smakowała jak pomyje. To było okropne.
Kiedy dotarliście na Syberię, gdzie Was umieszczono?
To wyglądało różnie. W różne miejsca rozsyłano ludzi. Mieliśmy dużo szczęścia, dużo… Wylądowaliśmy nad Obem w Barnaule, było to miasto bodajże wojewódzkie, a nas przywieziono na jego peryferie. O tym, gdzie będziemy mieszkać, decydowali Rosjanie, my nie mieliśmy ani słowa do powiedzenia. Dotarliśmy do obozu, za drutami oczywiście. Było dużo ogromnych baraków, do których zostali wywiezieni Rosjanie, bo coś widocznie przeskrobali. Jeden barak był pełen Litwinów, którzy pluli na nas, na dzieci. Nie lubili Polaków, za to, że Piłsudzki zabrał im Wilno po I wojnie światowej, nie mogli tego darować.
Mieszkaliśmy w ogromnym baraku, były okna, ale nie było szyb. Musieliśmy kocami i szmatami zakrywać okna. Były futryny, ale nie było drzwi, w „pokoju” były prycze, ogromne półki piętrowe i kładliśmy się na nich do snu, spaliśmy jak śledzie, to było mieszkaniem. W lecie nie można było wytrzymać z gorąca.
A w zimie?
Przed zimą uciekliśmy stamtąd. Mama była bardzo obrotna, dogadała się z Polakami. Zaproponowała im: „Dajcie, co macie najcenniejszego, najdroższego. Pójdziemy na stację i spróbujemy przekupić zawiadowcę stacji, żeby można było pojechać gdzieś bardziej na południe.” Mama wiedziała, że mój brat w takich warunkach nie przetrwa zimy. Postanowiła, że zrobi wszystko, żeby Jurka ratować. I tak się stało. Po Amnestii pojechaliśmy w nieznane, na południe. W pociągu z nami byli mężczyźni i kobiety, którzy załatwiali tę podróż. Uważali, że jak dadzą nam wagon osobowy, to zmieści się nas bardzo mało, a do towarowego zmieści się o wiele więcej osób, ale tym razem wiedzieliśmy, że jedziemy na południe. Mama źle się czuła w podróży. Ja byłam wtedy bardzo sprytna. Wyskakiwałam na stacjach z wagonu. Później mama mówiła mi, że za każdym razem kiedy opuszczałam pociąg „umierała ze strachu” gdyż odległość z pociągu do ziemi była duża i trzeba było z wysokości skoczyć, a potem na nowo wdrapać się do wagonu. Szłam na stację, żeby kupić coś do zjedzenia. Czasem kobiety, Rosjanki siedziały w pobliżu i sprzedawały jajka, mleko oraz inną żywność. Mama była coraz bardziej chora. Na jednej małej stacji w Uzbekistanie, do dziś pamiętam, było to w Kokandzie, mamę zabrali z pociągu do szpitala.
Została Pani wówczas bez rodziców… Proszę opowiedzieć, jak potoczyły się dalsze losy Pani i brata. Czy ktoś się Wami zaopiekował?
Pewna Rosjanka na stacji w Kokandzie, bardzo mnie namawiała, żebym została z Jurkiem u niej. Później się dowiedziałam, że to była żona zawiadowcy stacji, enkawudzisty. Proponowała, że będzie się nami opiekować, a my będziemy chodzić do szpitala, by odwiedzać mamę. Wszyscy Polacy w wagonie mówili mi: „Nie słuchaj jej. Ona widziała, że macie cenne rzeczy!” Mama, gdy zabierano ją do szpitala miała na sobie futro. Polacy twierdzili: „Ona robi wszystko, żeby was ograbić, a później wsadzi was do rosyjskiej ochronki i tam zostaniecie na całe życie!” Wystraszyłam się i powiedziałam: „To jadę dalej z Polakami!” Do dziś pamiętam Kokand. Mama została tam sama. Dla mnie to była jakby druga wywózka. Dotarliśmy do Dżałał-Abadu. Przyjechały arby czyli wielbłądy i wózki na dwóch kołach, które były ogromne, bo wielbłądy są wysokie. Tym środkiem transportu rozwożono Polaków do różnych kołchozów. Ja z Jurkiem „wylądowałam” w pobliżu gór, niedaleko od Dzałał-Abadu. Przydzielono nas do małego kołchozu, który nosił nazwę Rewolucji Październikowej. Zamieszkaliśmy w małej szopce, powiedziano nam, że będzie naszym domem. Okazało się, że wcześniej mieszkał w nim jakiś koziorożec, nie wiem co to było za bydlę… Coś dużego, ale to nie był ani koń, ani krowa. Był tam straszny brud, jak to po zwierzęciu… W Polsce przed wojną można było zakupić bardzo duże kosze i ja taki jeden kosz ciągnęłam ze sobą wszędzie. W pociągu zawsze mi ktoś pomagał, by wnieść i wynieść kosz. W szopie na tym właśnie koszu, zrobiłam posłanie dla Jurka, brat był wtedy jeszcze bardzo mały. Posprzątałam nasz „pałac”, była nim lepianka, zbudowana z gliny. Szopka jedną ścianą była przyczepiona do domu gospodarza, Uzbeka. Również kobiety i kilkoro, dwoje, może troje dzieci zamieszkiwali w gospodarstwie, ale ja nikogo oprócz gospodarza nie widywałam. Tylko gospodarz zaczął ze mną rozmawiać. Mówił bardzo słabo po rosyjsku, a ja wówczas mówiłam po rosyjsku bardzo dobrze. Miałam solidne podstawy ze szkoły z Brześcia, kiedy jest się młodym to bardzo szybko się „łapie” język, poza tym życie uczy: „Ty musisz to umieć, ty musisz to powiedzieć!” I tak powoli, powoli Uzbek zaczął ze mną rozmawiać, uczył mnie wiele po uzbecku, ja mówiłam do niego po rosyjsku i tak z czasem, mogliśmy się komunikować. Nie wiem ile on miał lat, ale dla mnie wtedy był stary. Kobiety nie wychodziły z domu, a rano, a pod naszą szopą zawsze stała mała miseczka jedzenia. Niestety ja i Jurek nie mogliśmy tego jeść, bo wydawało się nam bardzo ostre w smaku. Ludzie tamtejsi mieli jakieś swoje przyprawy. Wydawało się nam, że one palą podniebienie. Mnie kazali iść do pracy, Jurkowi nie, bo był mały.
Gdzie Pani pracowała?
Więcej ważnych i ciekawych artykułów na stronie opoka.org.pl →
Podziel się tym materiałem z innymi: