„Powiedzieliśmy sobie, że ponieważ nie możemy wrócić do ojczystego kraju, gdziekolwiek jesteśmy, to i tak nie jest nasz kraj.”
Wywiad przeprowadziła siostra Halina Pierożak, Misjonarka Chrystusa Króla dla Polonii Zagranicznej
Po 1920 roku była to bardzo zrusyfikowana część Polski, aby spolszczyć te tereny, pozwolono rolnikom kupić ziemię. Rodzice pochodzili z Poznańskiego i tam urodziły się też moje siostry. Ja byłam najmłodsza z rodzeństwa i urodziłam się w osadzie Turna (obecnie Białoruś) w okolicach Słonima.
Chodziłam do szkoły, która prowadzona była przez Polaków w Choroszewiczach, by do niej dotrzeć, codziennie wraz z koleżanką pokonywałam pieszo 2 kilometry. Kiedy o 13.00 kończyły się lekcje, wracałam do domu i po obiedzie moim zajęciem było pasienie gęsi, ale oczywiście nie zawsze, bo też odrabiałam lekcje i miałam czas na zabawę. Wioska, gdzie obok mieszkaliśmy, wcześniej była ukraińska, więc sporo osób mówiło po ukraińsku. Pierwszą Komunię miałam w kościele w Słonimie. Pamiętam, że kościół był piękny, dużo polskich dzieci przystąpiło w nim do sakramentu Eucharystii. Po przyjęciu I Komunii było dla nas przygotowane śniadanie, towarzyszyła mi mama. Ojca nie pamiętam, ponieważ zmarł, kiedy jeszcze byłam bardzo małym dzieckiem, a ponieważ w tym czasie były utrudnione możliwości robienia fotografii, nie wiem nawet, jak mój ojciec wyglądał. Miałam 4 siostry i 1 brata, ja byłam najmłodsza. Rodzeństwo pomagało mojej mamie w gospodarstwie, dwie najstarsze siostry wówczas, gdy chodziłam do szkoły, były już mężatkami. Jedna z nich, kiedy jechała do Rosji, miała 2-letnią córkę.
Pamięta Pani dzień wywózki do Rosji?
10 lutego 1940 roku o 6.00 rano przyszło do nas dwóch Rosjan i powiedziało, żeby się zbierać, bo wyjeżdżamy. Wsadzili nas na sanie i jechaliśmy do Baranowicz, a stamtąd odjeżdżały bezpośrednie pociągi do Rosji, wywieziono nas aż do Archangielska. Mieliśmy bardzo mało czasu, żeby się spakować. Rosyjski żołnierz rozmawiał ze mną, a mama w tym czasie pakowała rzeczy, niedużo, bo ile można było do walizki zabrać… Rzeczy te bardzo nam się przydały w Rosji. Rosjanki kupowały wszystko, co Polki przywoziły, bo dla nich było to coś nowego. Mama dostawała za to chleb, mąkę, ryż albo coś innego do zjedzenia. Warunki życiowe w Rosji były wówczas straszne. Zawieziono nas do dużych lasów koło Archangielska, osada nazywała się Szoksa. Były tam baraki zrobione z drewna, kiedy weszło się do wewnątrz takiego baraku, po jednej i drugiej stronie znajdowały się zrobione drewniane prycze i ludzie spali jak śledzie, jeden obok drugiego, nie miało znaczenia, czy ktoś jest z rodziny, czy nie. Na środku baraku był metalowy piec, w którym się paliło i trochę nas ogrzewało. Ja byłam małą dziewczynką, więc nie pracowałam, nie pracowała również moja mama. Natomiast siostry i dwóch szwagrów pracowali w lesie przy wyrębie drzew,
a kobiety obcinały gałązki z tych ściętych drzew. W dole była rzeka, po której latem spuszczano do tartaków drzewa wycięte podczas zimy. Za tę pracę robotnicy otrzymywali bardzo niską wypłatę lub miskę zupy. Przez całe życie pomagałam ludziom, potrafię wybaczać… Jedyną osobą, której trudno mi wybaczyć, jest Stalin. To, że wywoził dzieci i straszne osoby, było straszne, to było coś potwornego.
Czy chodziła Pani na Syberii do szkoły ?
(Śmiech…) To nie była szkoła, tylko pokój, przychodziła Rosjanka i uczyła nas trochę po rosyjsku, przez 2 lata.
Po podpisaniu paktu Sikorski-Majski, zaczęła formować się Armia Polska. Moi szwagrowie wstąpili do wojska, a my z Syberii pojechałyśmy do Uzbekistanu. Przebywałyśmy w kołchozie, ja z mamą oraz dwie siostry, które pracowały przy uprawie bawełny na polach. Chciałyśmy dotrzeć do wojska, gdzie był szwagier. Byłyśmy zarejestrowane u niego, że on nami się opiekuje, była to V Dywizja Kresowa koło Dżałał-Abadu. Zdecydowałyśmy się uciec z kołchozu i udało nam się. Kiedy wojsko wyruszało dalej, razem ze sobą zabierało wszystkie rodziny na okręt. W ten sposób dotarłyśmy do Persji. Z Persji zawieziono nas do Karaczi w Indiach, a następnie do Kolhapur-Valivade. Byliśmy w obozie, w którym w sumie było 5,5 tysiąca Polaków, przeważnie dzieci z matkami. Tam miałyśmy bardzo dobrze, otrzymywałyśmy pieniądze na utrzymanie. Byłyśmy w Valivade 5 lat i tam zdałam polską maturę.
Jak wyglądało życie w Valivade?
Mieszkaliśmy w barakach zrobionych z bambusa. Kiedy spaliśmy, nad łóżkiem wisiało coś na kształt namiotu, który zabezpieczał nas przed wężami. Było 5 dzielnic i 5 powszechnych szkół oraz 1 gimnazjum ogólnokształcące, w którym ja się uczyłam. W szkole zajęcia trwały codziennie do godziny 13.00. Po lekcjach zdejmowałam mundurek szkolny i często szłam na spotkanie z harcerkami, gdzieś na trawie za osiedlem.
Edukacja była bardzo dobrze zorganizowana, było gimnazjum ogólnokształcące była szkoła rolnicza, kucharska i inne. Po południu odbywały się kursy dla osób starszych, by nauczyć je robić na drutach, szyć oraz przystosować do wykonywania różnych innych zawodów. Moje starsze siostry uczestniczyły w tych kursach. Bardzo prężnie działało też harcerstwo. Tam w Valivade wstąpiłam do harcerstwa, złożyłam przyrzeczenie i do tej pory jestem harcerką, a od 50 lat jestem instruktorką w harcerstwie, mam stopień harcmistrzyni Prowadziłam kolonie zuchowe. Przez 8 lat w letniej porze przywoziłam dzieci polskie na kolonie zuchowe do Penrhos.
W Indiach dostawaliśmy jakąś kwotę pieniędzy na każdą osobę, z nami mieszkała też siostra. W każdym baraku były dwa pokoje oraz kuchnia i to tworzyło mieszkanie dla jednej rodziny. W każdym z baraków było 6 rodzin. Nie mieliśmy wody, po wodę mama musiała chodzić i przynosić, nie było toalety, trzeba było chodzić za następny barak. Mama kupiła dużą miskę w srebrnym kolorze i to była nasza wanna, w tym przez 5 lat się myłyśmy i kąpałyśmy się. Nie było też elektryczności, tylko lampy.
Czytaj całość...
Więcej ważnych i ciekawych artykułów na stronie opoka.org.pl →
Podziel się tym materiałem z innymi: