Wywiad przeprowadziła: siostra Halina Pierożak, Misjonarka Chrystusa Króla dla Polonii Zagranicznej
- Z jakich stron Polski Pani pochodzi?
- Mieszkaliśmy w okolicach Łomży w miejscowości Miastkowo. Kiedy ojciec wrócił z niewoli niemieckiej przeprowadziliśmy się w 1946 roku do wioski Radosze w powiecie kętrzyńskim. Po wojnie Niemcy opuścili te tereny, rząd komunistyczny je zasiedlał, można było dostać ziemię za darmo. Ojciec wziął jej dużo - 27 hektarów a także dom i budynki gospodarcze. Moja siostra Marianna mieszka tam do dziś.
- W 1960 roku wyemigrowała Pani z Polski do Anglii, czekał tu na Panią korespondencyjny przyszły mąż. Czy było to Wasze pierwsze spotkanie?
- Pierwsze po latach. Rodzice męża i moja mama byli sąsiadami w Polsce. Stąd przyszły mąż pamiętał mnie, ale jako małą dziewczynkę. Był ode mnie starszy o dziesięć lat. Kiedy miałam dwadzieścia dwa lata, a siostra dwadzieścia, razem przyjechałyśmy do Anglii. W Londynie na stacji miałyśmy się zgłosić do człowieka z biało-czerwoną opaską.
Był to wcześniej „umówiony” znak rozpoznawczy. Kiedy podeszłam do mężczyzny w opasce, moja siostra powiedziała: „Nie, nie to nie ten, patrz, tam stoi Stefan”. Rozpoznałam przyszłego męża z otrzymanego wcześniej w liście zdjęcia. Przedstawił się nam i pojechaliśmy do miejscowości Wrexham w Walii, a stamtąd do małej wioski Marchwiel. W pobliżu był też szpital wojska polskiego w miejscowości Penley.
- W jaki sposób utrzymywaliście kontakt wcześniej, zanim doszło do Pani przyjazdu do Wielkiej Brytanii? Czy pisaliście do siebie listy?
- Ponad dwa lata pisaliśmy do siebie. Organizatorką naszej znajomości i wyjazdu była przyszła teściowa. Po II wojnie światowej wraz z synami dotarła do Walii, niestety bez męża, gdyż zmarł on na Syberii. Teściowa była osobą bardzo przedsiębiorczą. Myśląc o przyszłości synów, starała się, aby ich żonami zostały dziewczyny z Polski, a nie Angielki. Czas korespondencji był równocześnie okresem organizowania wyjazdu z kraju. Starania teściowej zostały utrudnione w Polsce. Ktoś doniósł do ambasady, że ja i siostra nie jesteśmy jej rodziną i nie mamy prawa do wyemigrowania. Odmówiono nam otrzymania paszportu. Jednak nie zniechęciło to matki męża, która na nowo zaczęła zabiegać o nasz przyjazd, co tym razem zakończyło się sukcesem.
- Mogłaby Pani przybliżyć historię męża? Jak on dotarł do Anglii?
- Rodzina męża została wywieziona na Syberię podczas II wojny światowej. Jego tato nie przeżył wojny, zmarł w Rosji i tam został pochowany. Kiedy generał Anders utworzył oddziały wojskowe mąż włączył się do nich, następnie dotarł do Włoch, gdzie podlegał dowództwu generała Andersa. Mąż walczył w bitwie pod Monte Cassino. Rodzina Stefana planowała po wojnie udać się do Stanów Zjednoczonych, ale ostatecznie zatrzymała się w Wielkiej Brytanii w obozie wojskowym dla Polaków, początkowo w Szkocji, a następnie w Wrexham w Walii. Najpierw na Wyspy Brytyjskie dotarła teściowa, a potem z Włoch przyjechał Stefan i jego brat.
- Czy po latach udało się Wam razem wybrać na Monte Cassino?
- Tak. W 2009 roku pojechaliśmy na uroczyste obchody rocznicy bitwy o Monte Cassino. Ja byłam tam już wcześniej z wycieczką, a mąż pierwszy raz od czasu wojny. Bardzo przeżył ten wyjazd. Zostaliśmy zaproszeni przez Stowarzyszenie Polskich Kombatantów z Londynu. W obchodach brał udział ówczesny prezydent Polski Lech Kaczyński. Na cmentarzu odbyły się uroczystości państwowe. Mąż wspominał jak to miejsce wyglądało przed laty. Odwiedziliśmy groby kolegów, którzy razem z nim walczyli, robiliśmy zdjęcia.
- Czy w 1960 roku było Pani trudno opuścić Polskę? Był to przecież pierwszy wyjazd zagraniczny? Jak wyglądały sprawy formalne, transport?
- Jak człowiek młody to idzie na ogień! Ja byłam tego przekonania, że jeśli ludzie dają sobie radę to i ja radę dam! Najtrudniej było nam zostawić w Polsce ojca i najstarszą siostrę. Wychowałyśmy się we cztery, jestem średnia, najmłodsza Jadzia zmarła w 1947 roku mając zaledwie sześć tygodni. Młodsza ode mnie Janina i ja wyemigrowałyśmy. Widocznie takie było przeznaczenie.
- Jeżeli mogę zapytać, co się stało z mamą?
- Nasza mama zmarła kiedy ja miałam dziesięć lat, a młodsza siostra osiem. Były to naprawdę ciężkie czasy. Miałyśmy nową mamę, której ja jakoś nigdy nie akceptowałam. W sercu nosiłam rodzoną mamę. Tak naprawdę druga mama była bardzo dobrą kobietą. Pojechałaby z nami na koniec świata. W dzień wyjazdu towarzyszyła nam w drodze pociągiem z Kętrzyna do Poznania. Tam się z nią pożegnałyśmy. Przesiadłyśmy się do pociągu jadącego do Niemiec, następnie do Holandii, skąd płynęłyśmy promem 8 godzin do portu Harwich w Anglii. I dotarłyśmy do Londynu.
Dziękuję Bogu, że znałam język rosyjski, który umożliwił mi porozumiewanie się w czasie podróży. Proszę sobie wyobrazić, że ani ja, ani moja siostra nie znałyśmy jednego słowa w języku angielskim.
- W jaki sposób dostałyście się z portu w Harwich do Londynu?
- Kiedy zeszłyśmy z promu, pokierowano nas do miejsca, z którego wyjeżdżał pociąg do Londynu. Jak wspominałam, komunikowałam się po rosyjsku, co również miałam zapisane w paszporcie: „biegle mówi po rosyjsku”.
- A czy łatwo było dostać paszport na taki wyjazd?
- Wszystko organizowała i opłacała teściowa. Funty w Polsce były wtedy „na wagę złota”. Teściowa pokryła koszty związane z wydaniem paszportu. Ufundowała nam bilet nie tylko do Anglii, ale także powrotny, na wypadek gdybyśmy nie zdecydowały się pozostać w Wielkiej Brytanii. Razem z siostrą postanowiłyśmy, że jeśli nam się chłopcy nie spodobają, wrócimy do Polski. Po krótkim zapoznaniu z nimi, zdecydowałyśmy się, że jednak zostajemy.
- Po jakim czasie od przyjazdu doszło do małżeństwa?
- Tak się złożyło, że siostra bardziej wpadła w oko bratu męża, a ja Stefanowi. Dwie siostry wyszły za mąż za dwóch braci. Oba śluby odbyły się jednocześnie w katolickiej katedrze w Wrexham w Walii po miesiącu od przyjazdu do Anglii. Niestety w tamtym czasie nie było możliwe, by ktoś z Polski mógł na naszą uroczystość przyjechać. Przyjęcie weselne miało miejsce w domu teściowej. Uczestniczyła w nim najbliższa rodzina i znajomi oraz ksiądz Czesław Wysocki, który błogosławił sakrament. W sumie, w uroczystości wzięło udział około 20 osób.
- W tak krótkim czasie udało się załatwić wszystkie formalności związane ze ślubem? W obecnych czasach to przecież niemożliwe…
- Teściowa była przedsiębiorczą kobietą. Znała księdza Polaka. Wszystko załatwiła. Mnie nic nie obchodziło jeśli chodzi o sprawy formalne związane ze ślubem. Moim zadaniem było przygotowanie sukienki i welonu.
- W dzisiejszych czasach to niemożliwe, żeby po tak krótkiej znajomości wziąć ślub w Kościele. Zdarza się przecież, że ludzie znają się siedem, osiem lat zanim się pobiorą…
- I po roku się rozchodzą…. A my przeżyliśmy 58 lat razem. Nie przyjechałam tu do jakiegoś bogactwa. Po ślubie zostało mężowi w kieszeni tylko 10 funtów i nie mieliśmy mieszkania, można powiedzieć zostaliśmy „pod gołym niebem”.
Więcej ważnych i ciekawych artykułów na stronie opoka.org.pl →
Podziel się tym materiałem z innymi: